Parę słów o wyborze drukarki

Czy tylko drukarka laserowa może być tania w eksploatacji?

Zauważyłem, że większość ludzi kupuje tanie drukarki atramentowe, do których tusze (nie tylko oryginalne, ale również zamienniki) kosztują nawet kilkadziesiąt złotych. Ewentualnie korzysta z punktów ksero, co jest jeszcze mniej ekonomiczne.

Tymczasem ja kupiłem drukarkę DCP-J315W. Jest to urządzenie wielofunkcyjne z funkcją skan/ksero, obsługujące WiFi i karty SD. Choć na rynku drukarki o podobnych możliwościach można było nabyć nawet za 150, ja swoją kupiłem za ponad 500 zł. Sprzęt ma swoje wady, chociażby nie ma funkcji dupleks (żeby wydrukować coś na drugiej stronie kartki, trzeba po zadrukowaniu pierwszej strony wyjąć pojemnik na papier z drukarki, włożyć tam z powrotem kartkę i umieścić pojemnik ponownie w drukarce, dopiero potem można wysłać do druku drugą stronę).

Służy jednak wiele lat, a jej eksploatacja jest bajecznie tania. Niedawno kupiłem na Allegro zestaw 10 tuszy (ofc zamienników) za 16,44 zł, czyli cena za 1 szt wynosi 1,64 zł. Drukarka potrzebuje do pracy 4 tuszy, każdy innego koloru (black, yellow, magenta, cyan). Jak łatwo policzyć, czarny tusz to 1,64, kolorowe razem 4,92 zł, a pełen zestaw do pracy drukarki to wydatek 6,56 zł. A wciąż mowa o drukarce atramentowej.

Obecnie urządzenie to nie jest już w sprzedaży, a kolejne generacje są już nieco droższe w eksploatacji, ale wciąż warto przy zakupie drukarki brać pod uwagę przede wszystkim właśnie możliwość drukowania w przystępnej cenie. Koszt zakupu takiego urządzenia może być znacznie wyższy, ale pieniądze te zwrócą się wielokrotnie.

Czy można w ogóle nie płacić za telefonię komórkową?

No limit nie jest dla każdego

Od pewnego czasu można zaobserwować wysyp ofert no limit. Operatorzy oferują pakiety za ok. 20-30 zł w ramach których możemy dzwonić i smsować bez limitu do wszystkich sieci i dorzucają do tego kilka gigabajtów internetu. Obecnie cenowym liderem jest chyba operator wirtualny a2mobile, który oferuje „niewyczerpalne” rozmowy, smsy i internet za 19,90 zł. Niestety z tym ostatnim jak zwykle mamy haczyk, którym jest oczywiście lejek:

0-5 GB – brak ograniczeń;
5-10 GB – prędkość max. 3 Mb/s
10-15 GB – prędkość max. 1 Mb/s
powyżej 15 GB – prędkość max. 512 kb/s

 

Czy to się opłaca? Tak, jeśli 1) często dzwonimy, 2) często smsujemy i 3) często korzystamy z internetu mobilnego. Sam siebie mógłbym do niedawna nazwać użytkownikiem opcji 2 i 3, ale zdecydowanie nie 1, dlatego jeszcze rok temu korzystałem z oferty Viking 19. Od tamtego czasu chyba w ogóle się nie zmieniła – za 19 zł miesięcznie mamy 4 GB internetu, nielimitowane smsy i nielimitowane rozmowy do Play/MV. Do innych operatorów – 19 groszy za minutę. Oferta wymięka w porównaniu z a2mobile? Niekoniecznie. Otóż 19 zł miesięcznie idzie nie na pakiet, tylko na doładowanie – a środki są do wykorzystania na dowolny cel. Czyli jeśli nie wygadamy więcej niż 100 minut do sieci innych niż Play, oferta ta jest wciąż bardziej atrakcyjna od a2mobile, a jest jeszcze dodatkowy atut – niezużyty transfer nie przepada, przez co jeśli w pierwszym miesiącu z jakichś przyczyn zużyjemy tylko 800 MB, w następnym będziemy mieli do dyspozycji łącznie 7,2 GB. Kiedy na moim koncie zgromadziło się kilkadziesiąt gigabajtów i sporo środków pieniężnych zorientowałem się, że przez wszechobecne wifi i popularność Messengera nie potrzebuję takiej oferty. Przestałem doładowywać konto i to co na nim zgromadziłem zużyłem do lutego 2016, kiedy zdecydowałem się na zmianę operatora.

30 minut rozmów, 30 SMS-ów i 300 MB miesięcznie bez opłat

Freemium od Virgin Mobile nie jest ofertą dla każdego. Tak, korzystamy z telefonu bez opłat, jeśli nie wykorzystamy więcej niż 30 minut rozmów do wszystkich sieci, nie napiszemy więcej niż 30 SMS-ów i nie wykorzystamy więcej niż 300 MB. Dla bardzo niewymagającego użytkownika – idealnie. Nie trzeba doładowywać konta, wystarczy co pół roku za darmo włączyć ponownie taryfę Freemium, żeby podtrzymać chęć korzystania z oferty.

Ale marne 300 MB?!

Sam byłem sceptycznie nastawiony do pomysłu tak znacznego ograniczenia transferu – wcześniej co miesiąc miałem do dyspozycji kilka gigabajtów. Przede wszystkim moją obawą było to, że będę musiał blokować poszczególnym aplikacjom dostęp do sieci albo wyłączać ręcznie mobilną sieć i włączać ją tylko w razie potrzeby, żeby pakiet był wystarczający. Czyli nie będę mógł być wiecznie online, do czego przywykłem.

Ale okazało się, że nie jest najgorzej. W domu – WiFi. W szkole, a później na uczelni – WiFi szkolne/uczelniane. Na mieście? WiFi – hotspoty publiczne. Oczywiście, WiFi nie jest wszędzie, ale jest w wielu miejscach, wystarczy tylko jednorazowo się połączyć lub zalogować do sieci, żeby ograniczyć zużycie własnego pakietu. Co jeszcze można zrobić? Zebrać trochę danych offline, w moim przypadku były to wybrane obszary Map Google, języki Tłumacza Google, a także audycje/podcasty/audiobooki, których słuchałem wcześniej online. Z YouTube’a i innych transferożernych aplikacji korzystam głównie przez WiFi. Z internetu komórkowego korzystam z: poczty, android pay, aplikacji bankowych (blik), skycash, pyszne.pl, filmweba/lubimyczytać/tekstowo, messengera, feedly, duolingo, poczty, wyszukiwania podstawowych informacji. Połączenie z internetem jest cały czas aktywne, nie używam też żadnych sztuczek ograniczających użycie danych w stylu blokowania połączenia dla danej aplikacji. Tak, 300 MB może wystarczyć, żeby być cały czas online…

Choć nie zawsze. Nie zdarza się to często, ale czasami muszę dokupić parę MB. Ceny są bardzo przystępne. Zwłaszcza teraz, gdy w ramach promocji za 1 GB zapłacimy jedynie 2 zł, a tego typu obniżki zdarzają się bardzo często. Niestety, dokupione pakiety wygasają wraz z nowym miesiącem, kiedy wartość pakietu danych resetuje się do standardowego 300 MB.

Od roku nie płacę za rozmowy i smsy. Za internet w telefonie sporadycznie, ale mniej niż 20 zł… rocznie. Mniej-więcej tyle, ale miesięcznie, płaci się za no limit. Dla każdego coś miłego. Dlatego nie polecam każdemu tej czy innej sieci – polecam każdemu indywidualnie zastanowić się nad własnymi preferencjami i wyborem oferty odpowiedniej dla danych potrzeb.

Internet domowy – co wybrać?

Gdzie jest najtańszy internet?

Niemożliwe jest określenie z góry która oferta internetu jest najkorzystniejsza – zależy to od naszych wymagań, a także miejsca zamieszkania – jaki ma tam zasięg internet mobilny i jaki jest wybór dostawców kablowych, jeśli zdecydujemy się na internet stacjonarny. Przedstawię w tym wpisie próby znalezienia optymalnej oferty dla mnie, mam nadzieję, że zebrane przeze mnie dane okażą się dla kogoś przydatne.

Jaki miałem wybór?

W moim miejscu zamieszkania jest zasięg LTE, natomiast nie dociągnięto jeszcze światłowodu. Jedyny wybór internetu stacjonarnego to dostawcy korzystający z miedziaków Orange. Dotąd korzystałem z usług Netii i zastanawiałem się czy przedłużyć na lepszych warunkach umowę z tym operatorem, zmienić dostawcę na Orange czy może w ogóle zrezygnować ze stacjonarki na rzecz szybszego w moim przypadku LTE, choćby od Plusa.

Moje oczekiwania

Miesięcznie zużywam na wszystkich urządzeniach łącznie nieco poniżej 100 GB danych. Niższe pakiety nie wchodzą zatem w grę. Interesuje mnie najtańsza oferta stabilnego łącza, które przynajmniej nie byłoby wolniejsze niż to co obecnie po miedziaku, w miarę możliwości szybsze (ale na to mógłbym liczyć tylko w przypadku internetu mobilnego). Nie interesują mnie żadne usługi dodatkowe takie jak telefon czy telewizja.

Internet stacjonarny – analiza ofert (stan na marzec 2017)

Wybierałem najniższe możliwe do wyboru prędkości, bo i tak po kablu osiągnę tylko 10 Mb/s:

Netia do 10 Mb/s w umowie na 2 lata – 19,95 przez pierwsze 3 miesiące + 39,90 przez kolejne 21 miesięcy + 0 zł za dzierżawę routera „Netia Spot” + 0 zł za utrzymanie łącza = 897,75 zł za dwa lata, ok. 448,88 zł rocznie, średnio 37,41 zł miesięcznie. Dla nowych użytkowników dochodzi opłata aktywacyjna 49 zł.

Orange Neostrada do 80 Mb/s w umowie na 2 lata – 39,90 zł przez 24 miesiące za abonament, 1 zł przez 24 miesiące za dzierżawę routera „Orange FunBox”, 29,24 zł przez 24 miesiące za utrzymanie łącza (umowa na 2 lata) = 1683,36 zł za dwa lata, ok. 841,68 zł rocznie, 70,14 zł miesięcznie. Dla nowych użytkowników dochodzi jednorazowa opłata aktywacyjna 49 zł.

Z powodu opłaty za utrzymanie łącza, której do dziś żąda Orange, zdecydowanie bardziej opłacałoby się korzystanie z usług Netii. Ale ponieważ dwuletnia umowa wiąże nas z operatorem, a obniżenie cen usług w trakcie trwania umowy jest bardzo prawdopodobne, dobrze byłoby podpisać umowę na czas nieokreślony. Taką opcję daje „Dropss by Netia”. Internet do 20 Mb/s na kablach Orange Polska, bez limitów transmisji danych, bez abonamentu telefonicznego, bez opłaty za utrzymanie łącza, bez umowy lojalnościowej – jedyna miesięczna opłata to 49,90 zł, czyli zakładając że również korzystalibyśmy 2 lata = 1197,60 zł za dwa lata, 598,80 zł rocznie, no i 49,90 zł miesięcznie. Dla nowych użytkowników dochodzi opłata aktywacyjna 49 zł. W ciągu dwóch lat „stracilibyśmy” 299,85 zł w stosunku do normalnej umowy z Netią, w zamian za to nie jesteśmy jednak związani z danym operatorem.

Internet mobilny – analiza ofert (stan na marzec 2017)

Play LTE bez limitu GB (ograniczona prędkość do 2 Mb/s dopiero po zużyciu 100 GB) w umowie na 2 lata – 49,99 pierwszy miesiąc, 51,98 przez kolejne 11 miesięcy, 61,98 przez kolejne 12 miesięcy = 1365,53 za 2 lata, średnio 682,76 rocznie, średnio 56,89 zł miesięcznie. Dla nowych użytkowników dochodzi opłata aktywacyjna 39 zł oraz oczywiście kupno modemu, jeśli ktoś takiego nie posiada lub nie chce go dzierżawić od operatora.

Identyczne warunki w T-Mobile w umowie na 1,5 roku kosztują 79,99 zł (opłata aktywacyjna 19.99 zł). W Orange i Plus/CP wychodzi drożej.

Z konwencjonalnych ofert internetu mobilnego wybrać zatem rozważyć Play. Jednak okazuje się, że jest pewna oferta, która przebija chyba wszystko o czym napisałem wyżej. Jest to propozycja od… Red Bull Mobile. Jeśli zdobędziemy odpowiedni starter (w niskiej cenie dostępny np. tutaj – w opisie szczegółowa instrukcja i Q&A), możemy bez umowy i jakichkolwiek zobowiązań płacić za internet średnio 200 zł rocznie, czyli 16,67 zł miesięcznie. Po prostu co trzy miesiące doładujemy konto RBM kwotą 50 zł, a co miesiąc aktywujemy bezpłatnie pakiet „Darmowy Internet LTE” (kwestia dwóch kliknięć w aplikacji Play24). Limity? Takie same jak w ofercie konwencjonalnej Play z umową na 2 lata, czyli po wykorzystaniu 100 GB prędkość może zostać ograniczona do 2 Mb/s. Tutaj nie ma jednak opcji dzierżawy modemu, więc należy wziąć pod uwagę cenę jego zakupu. Zaletą oferty jest brak opłaty aktywacyjnej oraz fakt, że doładowane pieniądze gromadzą się na naszym koncie. Po roku zgromadzi się 200 zł do wykorzystania na dowolny cel. Możliwe jest też doładowanie numeru przez doladowania.play.pl, dzięki czemu dostajemy dodatkowe 7,50 zł na 30 dni na krajowe rozmowy i smsy.

Ostateczny wybór

Zdecydowałem się na ofertę RBM. Korzystam z niej od prawie dwóch miesięcy i gorąco polecam to rozwiązanie. Stabilność łącza jest w porządku, wartości download/upload są dużo wyższe niż w przypadku łącza Netii, z którego korzystałem do tej pory. Taniej już się nie da. Chyba.

Galileo tylko dla nielicznych

Co dalej z europejskim GPS-em?

Kiedy 15 grudnia 2016 roku wystartował system nawigacji satelitarnej Galileo, wspomniano o nim na każdym serwisie poświęconym nowym technologiom. Osobom, które przeoczyły to zdarzenie, polecam prawdopodobnie najobszerniejszy wpis na ten temat autorstwa Mirona Nurskiego.

TL;DR: Galileo to europejska alternatywa dla GPS/GLEONASS; bez wsparcia nadajnika GSM zapewnić większą dokładność (do 1 metra) i stabilny sygnał wewnątrz budynków, a nawet w tunelach.

Jeszcze przed Organ Nadzoru GNSS dawał do zrozumienia, że 40 procent odbiorników nawigacji satelitarnych jest gotowych na Galileo. Dawało to nadzieję na szybką popularyzację usługi. Przygotowania ogłosiły m.in. Qualcomm i Mediatek, których układy SoC miały umożliwić gotowość do odbioru europejskiego GNSS w urządzeniach mobilnych.

Jako użytkownik nie najnowszych już urządzeń ze Snapdragonem 615 oraz Snapdragonem 801 musiałem obejść się smakiem. Jedno z moich urządzeń wspiera system amerykański i rosyjski, drugie oprócz tych dwóch ponadto obsługuje chińskie satelity, przez co rzadziej traci sygnał. Ale jak dużo najnowszych smartfonów wspiera przełomowy system europejski?

Wsparcie Galileo

Prawidłowo postawione pytanie powinno brzmieć: jak niewiele jest takich urządzeń. Lista smartfonów „gotowych do Galileo” dostępna na oficjalnej stronie usegalileo.eu składa się z zaledwie sześciu modeli:

BQ Aquaris X5 Plus

Huawei P10 plus

Huawei P10

Huawei Mate 9 pro

Huawei Mate 9 Sony Xperia

Xperia XZ Premium

 

Choć lista procesorów jest bardziej obiecująca…

Broadcom BCM4774

Intel WCS 2100

Intel XMM 7560

Mediatek X30

Mediatek MT6595

Qualcomm Snapdragon 435

Qualcomm Snapdragon 820

Qualcomm Snapdragon 625

Qualcomm Snapdragon 652

Qualcomm Snapdragon 617

Qualcomm Snapdragon 835

Qualcomm Snapdragon 650

u-blox UBX-M8030

… należy pamiętać o warunku implementacji odpowiednich rozwiązań software’owych przez producenta. Niestety, jak zwykle nie śpieszą się oni z aktualizacjami.

Mimo wszystko lista wydaje się stanowczo zbyt uboga. Wysłałem wiadomość z pytaniem do twórców Use Galileo o aktualność zgromadzonych w katalogu danych. Gdy dowiem się czegoś więcej – z pewnością na Tech Savers pojawi się stosowny wpis. Zachęcam do odwiedzania witryny!

Aktualizacja – 03.06.2017 r.
Nie uzyskałem odpowiedzi na wiadomość, o której wspomniałem w artykule. Od czasu publikacji wpisu niewiele się zmieniło, jeśli chodzi o dostęp do Galileo. Do listy obsługiwanych smartfonów dodano m.in. Galaxy S8 i S8+, czyli flagowe urządzenia Samsunga. Wciąż brak pozostałych znanych marek, zamiast tego dodano kilka smartfonów tak mało znaczących producentów jak Neffos czy BQ.

Karta i pendrive za grosze – czy warto?

Parę słów o nośnikach danych

Za nośnik tej samej klasy o pojemności 128 GB musimy zapłacić więcej niż 16 GB. To niby oczywiste, ale… nie do końca. Mamy bowiem magiczne rozwiązanie w postaci tanich kart i pendrive’ów z Aliexpress czy chociażby dobrze znanego Allegro.

Złoty interes

Osoby mające do czynienia z Aliexpress znają pewnie hasło ‘cebula deals’. Chodzi tutaj o wykorzystywanie promocji lub kuponów do zakupów produktów z Chin za bezcen. W ten sposób można zdobyć pendrive za dosłownie kilka złotych – sam z ciekawości upolowałem w ten sposób pendrive 8 GB za ok. 2 zł i pendrive 64 GB za ok. 9 zł. Naiwnością byłoby oczekiwanie solidnej jakości i osiągów. Podejrzewałem, że dostanę rozsypujący się w ręku nośnik, a zapis i odczyt danych będzie na żenująco niskim poziomie. Kiedy jednak dostałem sprzęt, od razu go sprawdziłem i ku mojemu zaskoczeniu początkowo wszystko wydawało się być w porządku.

Gdzie jest haczyk?

Szybko zorientowałem się, że coś jednak jest nie tak z nośnikiem 64 GB za 9 zł. Załadowałem pendrive nagraniami filmowymi. Kiedy jednak próbowałem włączyć niektóre filmy, pojawiły się nieoczekiwane komunikaty o błędzie, pliki były po prostu uszkodzone. Część filmów jednak działało zupełnie w porządku.

O co tutaj chodzi?

Rozwiązaniem zagadki jest różnica między rzeczywistą pojemnością a tą, którą widzimy w menedżerze plików (wartość celowo zawyżona przez producenta). Jeśli wrzucimy więcej niż pozwala nam na to fizycznie nośnik, pozostałe pliki będą uszkodzone.

Allegro lepsze od Ali?

Tak to jest jak się kupuje na jakimś chińskim biedaportalu zamiast na Allegro – ktoś powie. Warto jednak wziąć pod uwagę fakt, że wciąż niektórzy sprzedawcy zaopatrują się na Ali, skupują wadliwy sprzęt i sprzedają go drożej na Allegro, być może czasem nawet nieświadomi tego, że realna pojemność jest niższa.

Nie tylko pendrive może okazać się mniej pojemny niż byśmy chcieli. Karta pamięci to jeszcze większe ryzyko. Spójrzmy na tego typu oferty:

Jak widać po ilości kupujących, cieszą się one zainteresowaniem. Nic dziwnego – to nie lada okazja, mogłoby się wydawać. Karta o pojemności 128 GB za ok. 35 zł z wysyłką, podczas gdy w konwencjonalnym sklepie musielibyśmy wydać przynajmniej 5 razy więcej.

Jaki tym razem jest haczyk?

Okazuje się, że dokładnie taki sam. Pojemność teoretyczna nie jest równoznaczna z tym ile możemy wrzucić na nośnik. Eksplorator Windows pokazuje, że mamy 124 GB miejsca, w rzeczywistości mamy do dyspozycji 7,7 GB, czyli tyle ile moglibyśmy się spodziewać po karcie 8 GB a nie 128 GB. Co gorsza, na aukcji z której pochodzi testowana przeze mnie karta nie tylko nie było informacji o tym, że pojemność rzeczywista może się różnić od deklarowanej. Przeciwnie! Czytamy tam: „my każdą przed wysyłką sprawdzamy specjalistycznym programem potwierdzającym jego pojemność i brak uszkodzeń sektorów”. Opis celowo wprowadza w błąd. Gdyby rzeczywiście karta została przetestowana, to… no właśnie, przekonajmy się.

Jak sprawdzić realną pojemność karty pamięci lub pendrive’a?

Właśnie wspomnianym w opisie aukcji „specjalistycznym programem potwierdzającym jego pojemność i brak uszkodzeń sektorów”. Jest kilka tego typu programów, jednak ja polecam „H2testw”. Jego wady to działanie na jednej platformie (Windows) oraz, niestety, czasochłonność testu karty/pendrive’a. Prawdę mówiąc w przypadku nośników o pojemności rzędu 128 GB lepiej nastawić się, że zajmie to 8 godzin, dlatego zalecam zostawienie testu na noc. Ale oczywiście program może też pracować w tle i nie uniemożliwia wykorzystywania komputera do innych celów. Natomiast zaletą jest zdecydowanie bezpieczeństwo i niezawodność. Zdarzyło mi się, że musiałem przerwać proces sprawdzania karty – w takim przypadku przy korzystaniu z H2testw nic się nie stało, a np. przez program FakeFlashTest pewna moja karta została uszkodzona na stałe.

Karta pamięci – co i jak dokładnie robić?

Najpierw karta musi zostać sformatowana (polecam używać programu SD Formatter z włączoną opcją „format size adjustment”). Następnie korzystamy z programu H2testw. Myślę, że tutorial jest błędny – wystarczy wskazać odpowiedni nośnik i użyć opcji „Write + Verify”. Testowana przeze mnie karta „128 GB” prezentowała się tak:

Gdy proces dojdzie do końca, najlepiej skopiować sobie log, który w moim przypadku wyglądał tak:

Warning: Only 127961 of 127962 MByte tested.

The media is likely to be defective.

7.7 GByte OK (16193719 sectors)

117.2 GByte DATA LOST (245870409 sectors)

Details:0 KByte overwritten (0 sectors)

0 KByte slightly changed (< 8 bit/sector, 0 sectors)

117.2 GByte corrupted (245870409 sectors)

0 KByte aliased memory (0 sectors)

First error at offset: 0x00000001ee316e00

Expected: 0x00000001ee316e00

Found: 0xdd5400892aef8688

H2testw version 1.3

Writing speed: 7.09 MByte/s

Reading speed: 12.1 MByte/s

H2testw v1.4

Karta została prawie w całości zapełniona plikami testowymi przez program. W Eksploratorze Windows wygląda to tak:

Dla porównania – tak wygląda test, gdy karta 16 GB jest „zdrowa”. Wspomniana karta SanDisk 48MB/s kupiona została w promocji za 19 zł w sklepie x-kom.pl (obecnie dostępna jest tam za 32 zł, więc konkurencja już ma taniej):

Mamy już informację, że 7.7 GB jest sprawne, a 117.2 GB uszkodzone. Co z tym możemy zrobić? Nie naprawimy już nośnika, ale możemy przynajmniej doprowadzić do sytuacji, żeby wyświetlana była rzeczywista pojemność karty. Dzięki temu każdy plik, który na nią wrzucimy będzie możliwy do odtworzenia (przed tą operacją również polecam sformatować kartę programem SD Formatter z włączoną opcją „format size adjustment”).

Najczęściej możemy wykorzystać narzędzie systemowe. Na Windowsie wygląda to tak:

  1. System i zabezpieczenia” – „Narzędzia administracyjne” – „Utwórz i sformatuj partycje dysku twardego„.
  2. W uruchomionym okienku „Zarządzanie dyskami” odnajdujemy nasz nośnik, klikamy ppm na jego główną partycję i wybieramy „Usuń wolumin”.
  3. Na nieprzydzielonym miejscu tworzymy nowy wolumin o odpowiedniej pojemności.

Jeśli systemowe narzędzie nie zadziała (np. błąd przy usuwaniu woluminu), możemy skorzystać np. z RMPrepUSB, konfigurujemy program w ten sposób (czerwone ramki!) i klikamy na błękitny przycisk „Twórz dysk USB”:

U mnie efekt wygląda tak:

Oczywiście dla pewności można ponownie wykonać test h2testw, który powinien przebiec bez błędów, u mnie karta nawet przyspieszyła, aczkolwiek program nie pokazuje wiarygodnych wyników zapis/odczyt, do tego lepiej wykorzystywać inne oprogramowanie (poza tym korzystałem ze starego czytnika no-name, co tym bardziej zakłamuje wynik).

Niezależnie od wykorzystanej metody, „zmniejszenie pojemności” pendrive’a jest w pełni odwracalne. Co prawda jeśli teraz sformatujemy nośnik za pomocą systemowego narzędzia, nic się nie zmieni. Ale jeśli skorzystamy z programu SD Formatter z włączoną opcją „format size adjustment”, wrócimy do punktu wyjścia – w moim przypadku zamiast pojemności 7,68 GB znów wyświetli się 124 GB. Przedstawiłem po prostu sposób na wykonanie tricku, który umożliwia zrobienie użytku z uszkodzonego nośnika – mam nadzieję, że komuś się przyda.

Co z tymi nieuczciwymi sprzedawcami?

Jeśli już daliśmy się oszukać, możemy walczyć ze sprzedawcą o zwrot pieniędzy ze względu na niezgodność towaru z opisem aukcji. I na przyszłość zastanowić się czy okazja na pewno jest okazją. Bez problemów powinno się obyć w przypadku promocji w sklepach stacjonarnych i internetowych znanych marek. To na takie właśnie okazje moim zdaniem warto polować.

Ale co zrobić, by tego typu oszustwa się nie pojawiały? Cóż, z chińskimi serwisami niewiele można zdziałać. Co jednak z Allegro? Napisałem 8 kwietnia do dwóch sprzedawców, w których ofercie pojawia się karta microSD 128 GB w podejrzanie niskich cenach następującą wiadomość:

Często karty microSD w tak niskiej cenie zachowują się normalnie, ale rzeczywista ich pojemność różni się od tej pokazywanej w menedżerze plików – dane da się wrzucić, ale części z nich nie da się później odczytać. Proszę o informację, jaka jest realna pojemność tej karty, najlepiej także log/screen z programu potwierdzającego jej pojemność i brak uszkodzeń sektorów, np. h2testw.

Póki co brak odpowiedzi… jeśli jesteście ciekawi jak sprawa potoczy się dalej – zaglądajcie na Tech Savers!